Swiety Mikolaj zawalil sprawe haniebnie! Zabladzil, stracil kontakt z rzeczywistoscia (to pewnie w Ameryce Pln, gdzie dostaje w poczestunku szklaneczke eggnog:)) i opakowana w zloty papier ksiazka dotarla do nas dopiero 29 grudnia...
Czym wcale nie stracila na atrakcyjnosci! Stanowila swietny poswiateczno-noworoczny upominek:)
I nie musze oddawac, ze ksiazka jest znakomita! Kto jeszcze (ja nieco opozniona w kwestii polskich wydawnictw) nie czytal, niech sie skusi! Smialam sie i plakalam... A wiosek? Sa jeszcze na niebie i Ziemi rzeczy, o ktorych nie snilo sie filozofom...
Jest i wzmianka o jedzeniu:
''INDIANSKIE ZARCIE.
Trudno to nazwac inaczej - zarcie i juz. Owady, gryzonie, slimaki, malpi mozg... Indianie jedza wszystko, co sie rusza. Wazne, zeby w ogole bylo. Podstawa indianskiej diety, to maniok i mieso. Zolw smaczny nie jest, ale daje sie dlugo przechowywac; nie zdechnie calymi tygodniami. Papuga tez smaczna nie jest, ale za to glupia i latwo ja upolowac.''
''Indianom nigdy nie chodzi o smak - zawsze o ilosc. Byle wypelnic zoladek. Nie brzydza sie niczym. Nie przeszkadza im brak soli. Nie meczy monotonia. Na okreslenie smakow znaja tylko dwa slowa: slodkie i kwasne; przy czym kwasne znaczy to samo, co zepsute. Kto nie jest w stanie ze spokojem patrzec na te zdjecia, ucieknie z dzungli po pierwszym posilku.''
Dobrze, juz dobrze... Juz poprawiam: nie ma wzmianek 'o jedzeniu', jest za to sporo opowiastek 'o zarciu' :):):)))))))))))))))))))
Takich, jak na przyklad ta:
(I to z przepisem!)
''KIÑA PIRA
Byl to moj pierwszy kontakt z indianska Zupka Codzienna, ktora miala mnie potem przesladowac latami. Jestem wszystkozerny i nie wybrzydzam, szczegolnie w dzungli, a juz najszczegolniej u Indian, ale Zupka Codzienna stanowi peoblem. Kazdy lyk to udreka. Niezmiennie. Niezaleznie od okolicznosci. Nie sposob przywyknac i zobojetniec. Nie sposob tez zglodniec wystarczajaco, by zaczela ci smakowac, albo przestala aktywnie i agresywnie odrzucac.
Slowo 'zupka' w jej przypadku jest mylace. Kamufluje fakty, a fakty sa takie, ze chodzi raczej o herbatke z ryby. Albo moze o rodzaj kompotu, do ktorego zamiast owocow nawrzucano ryb. Dobra! Koniec ceregieli! Podaje przepis:
Garnek stoi na ogniu. W garnku bulgoce woda. Kobiety krzatajace sie wokol paleniska dorzucaja do wrzatku niewielkie porcje skladnikow: garsc wsciekle ostrych papryczek zerwanych z krzaka rosnacego za domem, troche mrowek upieczonych na rozgrzanym kamieniu, kawalatek juki, ale naprawde kawalatek, kawalatuncio; czasami wrzuca tez jakiejs zieleniny, jesli jest pod reka, ale najczesciej nie ma. Ogolnie wychodzi z tego gar goracej wody, w ktorej cos tam z rzadka plywa.
Po chwili do kuchni wpadaja mali chlopcy z koszykiem niewielkich srebrnych rybek, ktore wlasnie przed chwila zlapali. Rybki skacza w poplochu, zupelnie, jakby wiedzialy, co sie z nimi stanie.
No, a coz tu sie moze stac? - pomyslicie. - Normalka: skrobanie, krojenie i do zupy.
Nic z tych rzeczy. 'Do zupy' owszem - jest, ale skrobania, ani krojenia nikt nie robi. Zywe ryby wrzucane sa wprost do wrzatku. Zaraz potem przystepujemy do jedzenia.''
:):):):))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))
Wiecej podobnych i innych rewelacji - w ksiazce.
No comments:
Post a Comment