Kolejnym interesujacym, i to bardzo, punktem na mapie Rochester jest katedra - Rochester Cathedral. Znakomicie widoczna z Rochester Castle i oddalona o kilka minut drogi spacerkiem (wielki plus małych miejscowości - wszystko znajduje się w niewielkiej odległości).
I nieprawdopodobnie imponujaca!
Założona w 604 roku, zdecydowanie historię ponad tysiaca lat pokazuje i przekazuje - na ścianach dziesiatki tablic upamiętniajacych lokalnych możnych i żołnierzy, datowanych daleko do XVII, XV i nawet XII wieku.
Zgodnie z rzymskim prawem biskup musiał założyć szkołę w celu nauczania swoich nowych księży - King's School, Rochester, przykatedralna niezależna szkoła jest druga, najstarsza, bezustannie działajaca na świecie (od 604 roku). Fyi - najstarsza to King's School, Canterbury z 597 roku.
Wejście, bezpłatne, codziennie od 10 do 18, ale zwiedzajacy sa proszeni o zachowanie ciszy w okolicach odbywajacych się mszy i grup modlitewnych. Przy wejściu - skarbonki na datki, utrzymanie budynku z wielosetletnia historia niestety kosztuje krocie. Jest trochę niewygodnie poruszać się z wózkiem - schody!
Uważam, że około 2 godzin to rozsadny czas na spokojne rozejrzenie się - my niestety byliśmy już nieco późno i zostaliśmy pospieszeni przez wikariusza (-kę?) o uszanowanie majacego się zaraz rozpoczać nabożeństwa.
I nawiasem mówiac kobiety w sutannach przerażaja mnie całkowicie i uważam je za nieprawdopodobnie egzotyczne. Ta z Rochester była wagi ciężkiej, z postura dorównujaca powadze całego miejsca.
Ale niedawno zajrzeliśmy na Summer Fair (letnia zabawę dla dzieci, otwarta dla przechodzacych) do niedalekiej szkoły anglikańskiej i w drzwiach pojawiła się wikariuszka (?) - w letniej, zwiewnej, kwiecistej sukience bez rękawów i w koloratce zawieszonej na kawałku czarnego materiału, zasłaniajacej dekolt... Ta to mnie dopiero przeraziła! :) Nawiasem mówiac musi to być pokłos wychowania w Polsce, bo moich dzieci nie dziwi nic... ;)
I na koniec - jedzenie!
Zatrzymaliśmy się na wafle/gofry w:
Crêpe & Co.
3 College Yard,
Rochester ME1 1LB
Wszystkim wszystko bardzo smakowało. Ceny umiarkowane - sympatyczna porcja w okolicy £5. My, oczywiście, skusiliśmy się na słodkie opcje, ale dla mniejszych wielbicieli gatunku przewidziano propozycje wytrawne: naleśniki (z serkiem kremowym i łososiem, szynka i serem, kurczakiem, itd.), oraz podobne zapiekanki/toasties.
A przy okazji warto zajrzeć za róg do prawdziwej, pełnej słodkich skarbów, jaskini Alladyna:
The Candy Bar
76 High St,
Rochester ME1 1JY
Gdzie można wybierać spośród 34 rodzjów fudge (angielska 'krówka' - klik), setek rodzajów cukierków, czekoladek i gum do żucia, oraz czutnejów, curdów i musztard. Także tych mniej dostępnych i trudniejszych do znalezienia na europejskim rynku, bo z egzotyczny, amerykańskim rodowodem.
Ceny? Średnio-wysokie. Ale zawsze wychodzę z założenia, że tego typu zakupy to raczej okazjonalna przyjemność, a nie codzienna konieczność, i na jako taka można raz na długi czas wydać nieco więcej pieniędzy.
A ja się dziwię, że Państwo się odważyli do Kentu i to jeszcze z dziećmi! W końcu tam się włóczy duch niejakiej lady C. de Bourgh, która jak wiadomo stawiała się nawet samemu panu Darcy'emu! Chociaż niektórzy idą w zaparte, że nie może bo to tylko postać w książce, ale ci się nie znają.
ReplyDeletePrzy okazji mocno zaległe podziękowania za wszystkie przydatne sugestie przed moją wielką wyprawą do Londynu. Przekonałam się, że jeśli przeżyłam metro, to wszystko przetrzymam. Niczego bardziej skomplikowanego na całej planecie nie znajdę. Oczywiście stanowczo zaprzeczam, że gubiłam się przeciętnie 4 razy na każdej stacji... ;)
Marta/migotka21
FYI - sama unikam metra, jak tylko mogę (gubię się namiętnie i zawsze, ale to zawsze wychodzę ze złej strony, ladujac na nieznanej ulicy...)
ReplyDeleteCieszę się, że wyprawa zakończona sukcesem.
Następnym razem trzeba już spokojnie i na dłużej.
Powodzenia!
Okazało się, że trafiłam na coś, co wyglądało na szczyt komunikacyjny, oczywiście oprócz normalnego ruchu. Skutek taki, że albo metro, albo piechotką, bo autobusy wolniej jechały niż ja wędrowałam nawet gubiąc się nieustannie. Planuję następną wycieczkę, dotrę do Hampton Court! Jeśli się nie zgubię, bo równie dobrze mogę wylądować na środku morza nie wiedząc skąd tyle wody w okolicy i jak dotarłam w to miejsce...
DeleteTeraz mogę się przyznać, jechałam z duszą na ramieniu, bo tyle ostatnio informacji o pobitych czy zwywywanych Polakach, których Anglicy mają dosyć za zabieranie pracy itd. Na miejscu miałam problem nie z Anglikami, tylko akurat z polską rodziną, która mi wyjaśniła po polsku, że jestem k... i do tego głupią, bo ich nie rozumiem, a oni taaacy mądrzy jak potrafią bluzgać we własnym języku i jeszcze kilka podobnych. Bardzo mnie to zdziwiło i czułam się naprawdę niekomfortowo. Owszem, można było zgłosić, ale dla mojego bezpieczeństwa wolałam wysiąść z wagonu metra i poczekać na następne. Nie wiem czy by mnie nie zepchnęli na tory. I to była sytuacja zupełnie nie z mojej winy, rozumiem, gdybym to sprowokowała, wtedy pretensje tylko do siebie. Rodzice, dzieci, kolega ojca czy wujek, tak wychodziło z rozmowy. Dorośli zagadani, chłopiec może 8-10 dostał ataku szału, bo starsza pani z kulami nie ustąpiła mu miejsca, a siedziała na oznaczonym. Pan obok wstał, ale chłopak żądał konkretnego miejsca i inne odpadały. Rodzice cali zadowoleni i dumni, bo od małego pokazuje wstrętnym angielskim gnojkom gdzie ich miejsce, młodsza dziewczynka uznała za szczyt zabawy kopać przypadkowe osoby, ja przeszłam kawałek dalej, mała za mną, matka do mnie, wysiadłam. Jeśli tak się zachowujemy w obcym kraju, przestałam się dziwić, że nas nie lubią. Z drugiej strony Anglicy mnie traktowali naprawdę przyzwoicie. Chodziłam z tą moją mapką jak durna, gubiłam się na każdym rogu, trudno inaczej kiedy pierwszy raz na zaledwie kilka godzin w dużym mieście i dopiero po południu mniej więcej wyczułam kierunki. Nikt nie miał pretensji, nikt na mnie nie nadawał, pan kazał mi chwilę poczekać w kawiarni, gdzie pytałam jak dojść do teatru, bo zaraz ma klienta, klient wyjdzie, on mi pokaże drogę, klient twierdzi, że się nie spieszy i wyciąga telefon, tłumaczy jak do teatru i jeszcze mnie pociesza, żebym się nie martwiła, że się gubię, żeby się nie przejmować, bo on ma internet za darmo i może mi pokazać na mapie jak dojść, a dobrze rozumie, że roaming danych spoooro kosztuje i czy konkretny teatr, bo na tej ulicy są 3 i może chcę pozwiedzać zabytki, a jak poczekam aż zapłaci i zabierze kawę, to mi pokaże skrót przez sklep, a wtedy zaoszczędzę co najmniej 10 minut i na pewno się nie zgubię. Skrót był, sama nie miałam szans go znaleźć, bo skąd wiadomo, że sklep ma wyjścia na właściwe ulice, a zajmuje cały kwartał domów. Dla mnie to był szok i ledwo się pozbierałam. Te wszystkie informacje z gazet jak to nas źle traktują, coś jest nie tak. Albo ktoś mocno przesadza, albo jak my się zachowujemy NIE jak tamta rodzina, czemu mieliby nas bić?!?
Pani mnie uzna za totalnego oszołoma, ale naprawdę ile jest ostatnio informacji o problemach za granicą, można osiwieć.
Marta/migotka21